niedziela, 1 czerwca 2008

Świetnym przykładem tego stanu rzeczy może być przypadek księcia Jerzego Marcina Lubomirskiego. Zanim jeszcze zaczęła się konfederacja, jego tatuś - Jerzy Marcin miał wówczas lat osiemnaście - kupił mu rangę generała w wojsku koronnym. Młody, zamiast spokojnie siedzieć na swoim stanowisku, porwał dwórkę z dworu swojej mamusi, zabrał iluś tam ludzi z garnizonu swojego ojca - po prostu ukradł ich - i pojechał na Śląsk, żeby udzielać się w walce między Niemcami a Rosjanami - toczyła się wtedy wojna prusko-rosyjska. Niestety, Prusacy nie traktowali go jako prawdziwego generała, więc obraził się, zrezygnował ze współpracy z nimi i umówił się z Rosjanami, że będzie napadać na pruskie transporty i odsyłać je Rosjanom. To się jednak szybko skończyło, bo tatuś się zdenerwował - jego syn kompromitował jeden z najważniejszych rodów w Rzeczypospolitej - i wysłał wojsko polskie, które nakryło go, kochankę odstawiło do klasztoru, Jerzego Marcina Lubomirskiego zaś do Kamieńca Podolskiego. Kuzyna, również Lubomirskiego, powołano na sędziego, a ten skazał Jerzego Marcina na dożywocie w twierdzy. Na prośbę taty skrócono karę do piętnastu lat, a syna na wszelki wypadek wysłano na Węgry, do twierdzy Munkacz, żeby rodowa kompromitacja odbywała się odtąd już poza granicami Rzeczypospolitej. Ale Lubomirski rozkochał w sobie córkę komendanta twierdzy, a ponieważ był dziedzicem wielkiej fortuny, więc komendant w zamian za obietnicę małżeństwa wyjednał mu u cesarza przedterminowe zwolnienie. Jerzy Marcin wrócił do kraju w chwili, gdy zaczynała się konfederacja barska. Znów zorganizował sobie oddział i samorzutnie ogłosił się "feldmarszałkiem" i regimentarzem województw małopolskich.

W Krakowie sprawy wyglądały kiepsko, wielcy panowie intrygowali, ale oficjalnie nikt z nich nie chciał w konfederacji brać udziału. Szlachta, która potrzebowała przywódcy, namówiła wreszcie niejakiego Dembińskiego. Ale gdy ten się zorientował, że to oznacza bunt przeciwko królowi oraz zagarnięcie kasy i władzy na tym terenie, to zwiał spod kościoła, gdzie mieli go ogłosić przywódcą. Potrzebny był ktokolwiek, więc szlachta upiła ponoć niejakiego Silnickiego i obrała go marszałkiem. Wkrótce rozpoczęła się obrona Krakowa przed Moskalami.

Ale wcześniej wkroczył do miasta właśnie Jerzy Marcin Lubomirski, który pił regularnie ze szlachetkami, czym wzbudzał wielką euforię. Po czym wyjechał poza Kraków tuż przed oblężeniem, więc natychmiast oskarżono go o zdradę. W pierwszej potyczce dał się całkowicie rozbić, uratował tylko kasę, zatem doszło oskarżenie o zagarnięcie funduszy. Ukrył się w górach i ponoć przez kilka miesięcy trudnił się drobnym łupiestwem. Na wiosnę następnego roku znów ogłosił się marszałkiem konfederacji krakowskiej i oświęcimskiej. Wkrótce konkurencyjny zjazd konfederatów złożył go z funkcji szefa, powołując na jego miejsce Joachima Potockiego. Ponieważ Lubomirski nie zrezygnował ani z tytułu, ani z prowadzenia walk z Rosjanami, stał się podwójnie "nielegalny" - bo i dla konfederatów, i dla Rosjan. Więc władze konfederackie wydały na niego wyrok śmierci, a on przez jakiś czas równo bił i Rosjan, i konfederatów. Po dwóch latach wyrok śmierci anulowano, a zamiast tego wydano mu dyplom zasług dla konfederacji i przyjęto go do jej kierownictwa. A to nie koniec, bo ten sam Jerzy Marcin Lubomirski brał niedługo potem udział w sejmie rozbiorowym i ponoć własnoręcznie usuwał Rejtana z progu. Później wsławił się mecenatem polskiego teatru narodowego, aż wreszcie z hukiem zbankrutował i skończył jako dzierżawca jednego małego domku, pisząc poemat "Mitra goła chleba woła".
___
Jacek Kowalski, Sarmaci to my (wywiad), Życie 24.02.2001

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz