W Krakowie sprawy wyglądały kiepsko, wielcy panowie intrygowali, ale oficjalnie nikt z nich nie chciał w konfederacji brać udziału. Szlachta, która potrzebowała przywódcy, namówiła wreszcie niejakiego Dembińskiego. Ale gdy ten się zorientował, że to oznacza bunt przeciwko królowi oraz zagarnięcie kasy i władzy na tym terenie, to zwiał spod kościoła, gdzie mieli go ogłosić przywódcą. Potrzebny był ktokolwiek, więc szlachta upiła ponoć niejakiego Silnickiego i obrała go marszałkiem. Wkrótce rozpoczęła się obrona Krakowa przed Moskalami.
Ale wcześniej wkroczył do miasta właśnie Jerzy Marcin Lubomirski, który pił regularnie ze szlachetkami, czym wzbudzał wielką euforię. Po czym wyjechał poza Kraków tuż przed oblężeniem, więc natychmiast oskarżono go o zdradę. W pierwszej potyczce dał się całkowicie rozbić, uratował tylko kasę, zatem doszło oskarżenie o zagarnięcie funduszy. Ukrył się w górach i ponoć przez kilka miesięcy trudnił się drobnym łupiestwem. Na wiosnę następnego roku znów ogłosił się marszałkiem konfederacji krakowskiej i oświęcimskiej. Wkrótce konkurencyjny zjazd konfederatów złożył go z funkcji szefa, powołując na jego miejsce Joachima Potockiego. Ponieważ Lubomirski nie zrezygnował ani z tytułu, ani z prowadzenia walk z Rosjanami, stał się podwójnie "nielegalny" - bo i dla konfederatów, i dla Rosjan. Więc władze konfederackie wydały na niego wyrok śmierci, a on przez jakiś czas równo bił i Rosjan, i konfederatów. Po dwóch latach wyrok śmierci anulowano, a zamiast tego wydano mu dyplom zasług dla konfederacji i przyjęto go do jej kierownictwa. A to nie koniec, bo ten sam Jerzy Marcin Lubomirski brał niedługo potem udział w sejmie rozbiorowym i ponoć własnoręcznie usuwał Rejtana z progu. Później wsławił się mecenatem polskiego teatru narodowego, aż wreszcie z hukiem zbankrutował i skończył jako dzierżawca jednego małego domku, pisząc poemat "Mitra goła chleba woła".
___
Jacek Kowalski, Sarmaci to my (wywiad), Życie 24.02.2001
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz