poniedziałek, 30 czerwca 2008

Jaśnie wielmożny tyran, bożek okoliczny,
Dla większej wspaniałości raczy mieć dwór liczny.
Stąd wyższe urzędniki, niższe posługacze;
Pan koniuszy, co bije; masztalerz, co płacze;
Pan podskarbi, co kradnie; piwniczny, co zmyka;
Sługa pieszy, dworzanin, co ma pacholika;
Pokojowiec przez zaszczyt wspaniałemu sercu,
A dlatego, że szlachcic, bierze na kobiercu.
Pan architekt, co plany bez skutku wymyśla;
Pan doktor, co zabija; sekretarz, co zmyśla;
Pan rachmistrz, co łże w liczbie, gumienny, co w mierze;
Plenipotent, co w sądzie; komisarz, co bierze
Więcej jeszcze, jak daje; a złodziejów mniejszych
Kradnąc, sam jest użyty do usług ważniejszych;
Łowczy, co je zwierzynę, a w polu nie bywa;
Stary szafarz, co zawsze panu potakiwa;
Pan kapitan, co Żydów drze, kiedy się proszą;
Żołnierze, co potrawy na stół w galę noszą;
Kapral, co więcej jeszcze kradnie, niż dragoni;
I dobosz, co pod okna capstrzyk tarabani,
A kiedy do kościoła jedzie z gronem gości,
Bije w dziurawy bęben jegomości.
___
Ignacy Krasicki, Satyra X: Pan niewart sługi
Personel nie wywodzący się spośród szlachty obejmował nadwornego lekarza, chirurga, malarza, baletmistrza, cukiernika, ogrodnika, inżyniera, architekta, kapelmistrza, ekonoma, czyli zarządcę, oraz zastęp kucharzy, dozorców więziennych, woźniców, cieśli, lokajów, piwnicznych i służby domowej. Przestrzegano też egzotycznej tradycji utrzymywania na dworze błaznów, cudzoziemców, karłów i historyków. Nie było też rzadkością wśród polskich magnatów trzymanie niemieckich baronów.
___
Norman Davies, Boże igrzysko
Tak czy owak, orkiestra musiałaby liczyć coś koło tysiąca muzyków, aby w Filharmonii Berlińskiej osiągnąć taki poziom głośności jak Kapelle księcia Lobkowitza podczas wykonań Trzeciej w książęcym pałacu.
___
Stefan Weinzierl, Beethovens Konzerträume

sobota, 28 czerwca 2008

W oczach współczesnych sektą najbardziej egzotyczną ze wszystkich są frankiści. Jankiel Lejbowicz (1727-91), znany później jako Jakub Frank, dokonał jednego z najbardziej udanych oszustw religijnych w historii nowożytnej. Urodził się we wsi Korolówka na Podolu i niemal całą młodość przeżył w Turcji - w Salonikach i Smyrnie - jako wędrowny kupiec i kaznodzieja. Wydaje się, że przestrzegał praktyk sabbataistów, wspierając teologię Talmudu iście zoaryckim żargonem i finansowymi sztuczkami. W 1754 r. oświadczył, że przechodzi na islam, naśladując w ten sposób swego „mistrza", Sabbataja Cebi, który dziewięćdziesiąt lat wcześniej uśmierzył gniew władz otomańskich, wykonując dokładnie taki sam manewr. W następnym roku Frank powrócił na ojczyste Podole i szybko zgromadził wokół siebie tłumek uczniów wywodzących się z pękających w szwach przygranicznych gett. Ortodoksyjne władze żydowskie wpadły we wściekłość. Pewnej zimowej nocy w 1756 r. rabini pospieszyli do biskupa kamienieckiego, uprzednio zaskoczywszy frankistów in flagranti. Wdarli się na zebranie modlitewne nowicjatu we wsi Lanckorona, gdzie - według słów raportu przygotowanego przez biskupa - natrafili na wielce rozpustną scenę: „cantiienas impias, altas ac tripudia devotionibus intermiscentes, carnales commistiones distinctis cum uxuribus, consaguineis, imo et affinibus suis, Mosaicae renuntiando legi publice perpetraverint". Był to początek skandalu, którego echa obiły się w najwyższych kręgach Rzeczypospolitej. Pouczywszy swoich uczniów, że mają głosić słuszność katolickich nauk o Trójcy Świętej i demaskować błędy Talmudu, Frank zbiegł za granicę. Tymczasem jego sojusznicy zostali uwolnieni z aresztu przez biskupa, który dojrzał w tym perspektywę sensacyjnego nawrócenia. Publiczny spór między frankistami i talmudystami oraz precedensowa rozprawa przed sądem biskupim doprowadziły do otwartego konfliktu. Kat otrzymał polecenie spalenia wszystkich ksiąg talmudycznych w diecezji. Ortodoksyjny element żydowski odpowiedział gwałtem. Frankistów napadano na ulicach i na znak herezji do połowy golono im brody. W wyniku apelacji Żyda Barucha Jawana, zastępcy Bruhla, głównego ministra na dworze w Warszawie, król wydał dekret kładący kres zamieszkom. W styczniu 1759 r., kiedy Frank ponownie przekroczył Dniestr i przedostał się na teren Rzeczypospolitej wraz ze swymi dwunastoma apostołami, wracał w roli zwycięskiego mesjasza. Wyreżyserował kolejną dysputę wymierzoną przeciwko talmudystom, w katedrze lwowskiej; uznano, że zwyciężył w niej sześcioma punktami do zera, przy jednym punkcie nie rozstrzygniętym. Następnie zażądał chrztu dla siebie i wszystkich członków swojej sekty. Został ochrzczony podczas jednego z masowych chrztów, które się następnie odbyły - wśród rodziców chrzestnych znaleźli się unicki arcybiskup lwowski, hrabina Brühl oraz kilku magnatów ze wschodu. Sam król-elektor zgodził się wystąpić w roli ojca chrzestnego podczas drugiego chrztu, w Warszawie. Po czym szereg denuncjacji doprowadziło do aresztowania Franka. Poddany torturom w klasztorze bernardynów w Warszawie, przyznał się do zarzutów o poligamię, defraudacje i odgrywanie roli mesjasza. Jako wyraz szacunku dla króla, uwięziono go w klasztorze w Częstochowie. Ale nie był to bynajmniej jego koniec. W 1767 r., kiedy wojska rosyjskie dokonały inwazji na Rzeczpospolitą, Frank zaproponował, że przejdzie na wiarę prawosławną i został przez Suworowa uwolniony z więzienia. W 1772 r. zbiegł do Austrii, gdzie wywołał poruszenie, namawiając swoją córkę, Ewę, którą wybrał na swoją następczynię, aby uwiodła Józefa II. Ostatecznie osiadł w Oberrad w pobliżu Frankfurtu nad Menem, gdzie kupił zamek i gdzie - jako „Baron von Frank, Prinz von Polen" - żył w bajkowym świecie zaryglowanych bram, zamaskowanych szpiegów i chemicznych doświadczeń. W otoczeniu straży złożonej z tysiąca huzarów ubranych w nabijane diamentami mundury jeździł pozłacaną karetą na mszę do kościoła w Burgel. Jego pogrzeb, 12 grudnia 1791 r., w pełni blasku wschodniego przepychu i polskich strojów, był ostatnim aktem sztuki przygotowanej przez znakomitego impresaria, szarlatana najwyższej klasy.

Przez całe trzydzieści lat zwolennicy Franka na terenie Rzeczypospolitej pozostali mu nieodmiennie wierni. Rozwinęli zadziwiającą formę kultu zwanego Das (to) i wyprodukowali „biblię bałamutną" - mistyczną fantasmagorię pełną symboli zaczerpniętych ze świata zwierząt, opowieści o skarbach ukrytych w tajemniczych jaskiniach i snów o ziemi wybranej, podbitej przez ich legiony ku większej chwale Senhor Santo, Der Heiliger Herr, ich najwyższego mistrza. W latach sześćdziesiątych XVIII w. liczni frankiści przyjęli chrzest, przystępując do Kościoła katolickiego. Podczas sejmu koronacyjnego w 1764 r. doprowadzili do uznania swego żądania, w myśl którego mogli -jako nawróceni na wiarę katolicką - ubiegać się o tytuły szlacheckie, które kupowali po 500 dukatów od sztuki. Co zaś najbardziej zadziwiające, nadal subsydiowali swego mistrza w Oberrad. Obliczono - bez wątpienia z pewną przesadą - że 24 tysiące wiernych, których jedna czwarta mieszkała w Warszawie, wpłacało przeciętnie 4,5 miliona złotych rocznie. Suma ta przekraczała dochód państwa; jest ona miarą ekscesów sekciarstwa w katolickim rzekomo kraju.
___
Norman Davies, Boże igrzysko

piątek, 27 czerwca 2008

Hieronim Wietor (zm. 1546), założyciel oficyny, która miała przetrwać przez ponad wiek, produkował druki w języku greckim; wydrukował także pierwszą książkę pisaną antykwą, w r. 1519 zaś - Chronica Polonorum Macieja Miechowity. Tę ostatnią pozycję potomni przechowywali w pamięci głównie ze względu na fakt, że było to pierwsze drukowane dzieło w Polsce, które zostało wycofane przez cenzurę kościelną, ponieważ zawierało wzmiankę o pewnej damie, która wracając w 1493 r. z pielgrzymki do Rzymu przywiozła do Polski syfilis. Tyle na temat precedensów.
___
Norman Davies, Boże igrzysko
Jego [żubra] rogi są zgięte i nachylone jeden do drugiego, co czyni je bezużytecznymi do obrony (...) Mięso jego jest smaczne i dla tej właśnie przyczyny polują na niego. Gdy jest raniony, ucieka; przybiera postawę obronną tylko wtedy, gdy jest zupełnie wyczerpany. Jego obrona polega na wierzganiu i upuszczaniu ekskrementów, które rzuca na odległość czterech sążni. Jest to łatwy sposób obrony, do którego się często ucieka; ekskrementy palą tak, że wygryzają włosy psom. Wywołują one taki skutek, gdy zwierzę jest zaniepokojone.
___
Arystoteles, Zoologia. Historia animalium

piątek, 20 czerwca 2008

Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy ten Staś!
Ma oczki jak polne bławatki,
I nosek ma śliczny, i włosy jak paź,
I lniane, włościańskie ma szatki.

Stasiowa babusia szlachecki ma herb,
A moja – z najgorszych gudłajów:
Majufestanz? Goldfeld? Czy Silberberg?
Sam nie wiem, lecz coś w tym rodzaju.

U Stasia na stole korowaj i miód,
Za stołem – ataman Wasiutko;
A u mnie – Grycendler i maca, i brud,
I Josełe Wyttlyn (ten z bródką).

U Stasia w świetlicy rycerzyk i kmieć,
I Kostia Gałczyński z ryngrafem,
A u mnie w bóżnicy bolszewik i śledź
I Ajzyk Słonimsker za szafem.

U Stasia, gdzie spojrzeć, to kontusz i kord,
Sam Mosdorf obdarza go łaską,
A u mnie od strasznych aż roi się mord
(Plus mord rytualny przed Paschą).

Staś duchem jest wzniosły, ideał ma swój,
To dusza szlachetna i czysta,
A ja jestem Żyd, jestem świnia i zbój,
I ach! Nasermaterialista!

U Stasia w głowinie porządek i ład,
Pogodnie, przyjemnie i równo,
Ja – w głowie żydowskiej i w sercu mam jad,
Szmoncesik, geszefcik i gówno.

Jak Staś powie „Staś” – to jest „Staś a nie Stasz”,
A ja – te akcenty mam „nasze”,
Ulituj się Staszu, i pomyszl, i zważ!
Pszakrew, ja sze martwię z tym Staszem!
___
Julian Tuwim, Poeta zazdrości pewnemu literatowi imieniem Staś, że jest Sarmatą; on zaś, nieszczęsny poeta, żydem parchatym jest. Takoż obojej stron żywot wiernie opisany, Szpilki 1937 nr 5

środa, 18 czerwca 2008

No a do czego potrzebne są takie określenia jak "muzyka poważna" czy "muzyka klasyczna"? Z grubsza rzecz biorąc do tego, żeby uporządkować płyty na półkach w sklepie czy inne mp3 w Internecie. Nie do opisywania różnic między Ockehemem a Obrechtem czy między concerti grossi Haendla a Corellego. Chodzi o to, żeby komuś, kto chce sobie posłuchać Dody nie groziło zetknięcie z Stockhausenem.
___
Marek Krukowski, forum Muzyka klasyczna

wtorek, 10 czerwca 2008

(...) SS-Gruppenfuehrer Reinefarth zdołał ujść bezkarnie. Po wyjeździe z Warszawy został mianowany dowódcą twierdzy w Kostrzynie nad Odrą. Ale pośród chaosu, jaki towarzyszył załamaniu się Niemców w marcu 1945 roku, aresztowano go za samowolne opuszczenie posterunku. Incydent ten z pewnością mu dopomógł później - gdy zaczął twierdzić, że był bojownikiem antyfaszystowskiego ruchu oporu. Wszystkie próby ekstradycji do Polski spotykały się ze sprzeciwem Amerykanów, którym się poddał i z których ramienia działał jako doradca w sprawie sowieckich strategii militarnych. Mógł zatem swobodnie rozpocząć karierę polityczną w Niemczech Zachodnich. W roku 1951 został burmistrzem miasta Westerland na wyspie Sylt, a potem zasiadał w Landtagu w Szlezwiku-Holsztynie. Ponieważ urodził się w Gnieźnie, miał kwalifikacje po temu, aby się stać działaczem Bund der Heimatvertriebene und Entrechteten (Związku Wypędzonych i Pozbawionych Praw). Nigdy nie stanął przed sądem i publicznie zaprzeczał, jakoby kiedykolwiek był członkiem SS.
___
Norman Davies, Powstanie 44
Zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie podjęli znaczne wysiłki, aby przekazać do wiadomości publicznej, że członkowie Armii Krajowej byli żołnierzami armii sprzymierzonych, którym należał się status kombatantów. Trzecia Rzesza musiała - choć niechętnie - uznać ten fakt. Natomiast konsekwentnie odmawiały uznania go dwie instytucje: NKWD oraz brytyjskie Ministerstwo Rent i Emerytur.
___
Norman Davies, Powstanie 44
Australia przedstawiała się atrakcyjnie, ponieważ na pierwsze dwa lata po przyjeździe oferowała sponsorowane przez rząd stanowiska pracy. Pokazywano filmy. Na jednym widać było stado bydła, pędzone z jednego pastwiska na inne. Bydło mnie nie interesowało, ale coś innego przykuło mój wzrok. W miastach leżących na trasie stały przydrożne słupy elektryczne. Wyglądały strasznie prymitywnie - po prostu na wpół zgniłe drewniane słupy elektryczne, poprzechylane w tę lub tamtą stronę. W Warszawie czy w miastach niemieckich coś takiego już dawno by zwalono. Najwyraźniej w Australii będą potrzebowali inżynierów. To przesądziło sprawę. Złożyłem podanie o wyjazd do Australii. (...)

Podróż trwała trzydzieści pięć dni. Statek zawinął do Perth po zapasy, a potem wyruszył do Melbourne, aby tam wysadzić pasażerów. (...) Zszedłem na piąty kontynent dopiero 1 stycznia 1951 o 00.15! Nabrzeże było ciemne, tylko słabo oświetlone elektrycznymi żarówkami, pozawieszanymi na mnóstwie starych, pochylonych drewnianych słupów. (...)

No i wreszcie zarabialiśmy pieniądze, na początku nowego życia. Wielu się skarżyło, ale ja nigdy. Nigdy nie byłem bezrobotny. Miałem w Australii tylko trzy prace - cztery miesiące w kamieniołomie, dwadzieścia lat w fabryce urządzeń elektronicznych, a potem dwadzieścia lat w laboratorium fizycznym na uniwersytecie - i wszędzie bardzo mi się podobało! Dawno już wybaczyłem tym starym, pochyłym słupom, że mnie wprowadziły w błąd.

PS Teraz jestem już na emeryturze. Mieszkam z żoną w bardzo wygodnym dużym domu wybudowanym dziewięćdziesiąt osiem lat temu, na jednym z przedmieść Sydney. Moja ulica jest ładna - jeśli nie liczyć starych, brzydkich, pochyłych słupów elektrycznych, na których teraz jeszcze dodatkowo wiszą kable telewizyjne!
___
T. J. Torpiński, Sydney, za: Norman Davies, Powstanie 44

środa, 4 czerwca 2008

Ludzie tacy jak ja mają kłopoty z deklaracją: "Ja-nie-mam-nic-wspólnego-z-Kościołem-katolickim". Mam, i to jeszcze jak. Czy to mi się podoba, czy nie. A jak bym miała nie mieć? Urodziłam się w krajobrazie pełnym kościołów, klasztorów, Chrystusów, Madonn, świętych. Pierwszą melodią, jaką usłyszałam, przychodząc na świat, była muzyka dzwonów. Dzwonów katedry Santa Maria del Fiore, którą w Epoce Namiotu zagłuszało wycie muezina. To w tej muzyce, w tym krajobrazie się wychowałam. To poprzez tę muzykę i poprzez ten pejzaż nauczyłam się, co to jest architektura, rzeźba, co to malarstwo, sztuka. To poprzez ten Kościół (następnie odrzucony) zaczęłam zadawać sobie pytanie, co to jest Dobro, co to jest Zło, na Boga...

Widzisz? Kolejny raz napisałam "na Boga". Przy całym moim laicyzmie, przy całym moim ateizmie, jestem tak przesiąknięta kulturą katolicką, że stanowi ona wręcz część mojego sposobu wyrażania się. O Boże, mój Boże, dzięki Bogu, na Boga, Boże mój, Jezus Maria, Matko Przenajświętsza, Chrystus tu, Chrystus tam. Te słowa przychodzą mi do głowy tak spontanicznie, że nawet nie zauważam, kiedy je wymawiam lub piszę. A chcesz jeszcze coś wiedzieć? Pomimo że katolicyzmowi nigdy nie wybaczyłam nikczemności, które narzucał mi przez wieki, począwszy od inkwizycji, tej inkwizycji, która mi nawet spaliła babcię, biedną babcię, choć nie zgadzam się z księżmi i nie wiem, na co mogą mi się przydać ich modlitwy, ja bardzo lubię tę muzykę dzwonów. Ona pieści mi serce. Lubię również te rzeźby i obrazy Chrystusa, Madonny i świętych. Mam kota na punkcie ikon. Lubię również klasztory i pustelnie. Dają mi poczucie spokoju, czasami zazdroszczę ich mieszkańcom. A poza tym przyznajmy - nasze katedry są piękniejsze od meczetów i od synagog. Tak czy nie? Są również piękniejsze od kościołów protestanckich. Popatrz, cmentarz mojej rodziny jest cmentarzem protestanckim. Gromadzi prochy zmarłych wszystkich wyznań, ale jest protestancki. A moja prababcia należała do Kościoła waldensów. Moja wujenka była ewangeliczką. Prababki z Kościoła waldensów nie znałam. Ale wujenkę ewangeliczkę owszem. Kiedy byłam mała, prowadziła mnie na nabożeństwa do swojego kościoła na via de' Benci we Florencji i... Boże, jak ja się nudziłam! Czułam się taka samotna wśród tych wszystkich wiernych, którzy śpiewali psalmy i to wszystko, z tym księdzem, który nie był księdzem i czytał Biblię, i tyle, w tym kościele, który nie wydawał mi się kościołem i w którym oprócz małej mównicy był tylko wielki krucyfiks i tyle. Żadnych aniołów, żadnej Madonny, żadnego kadzidła... Brakowało mi nawet smrodu kadzidła i miałam ochotę znaleźć się w pobliskiej bazylice Santa Croce, gdzie wszystkie te rzeczy były. Rzeczy, do których byłam przyzwyczajona. I dodam: w moim domu na wsi, w Toskanii, jest maleńka kaplica. Jest zawsze zamknięta. Od kiedy umarła mama, nikt tam już nie chodzi. Ale ja czasami tam chodzę, żeby odkurzyć, żeby sprawdzić, czy nie zagnieździły się myszy, i pomimo mojego laickiego światopoglądu czuję się tam jak u siebie. Pomimo mojego antyklerykalizmu poruszam się po niej swobodnie. I myślę, że ogromna większość Włochów wyznałaby ci to samo. (Mnie wyznał to sam Berlinguer).

Święty Boże! (I znowu ten Bóg). Mówię ci, że my, Włosi, nie jesteśmy w tej samej sytuacji co Amerykanie: mozaika grup etnicznych i religijnych, gmatwanina tysiąca kultur otwartych równocześnie na różne inwazje i zdolnych je odrzucić. I właśnie dlatego, że jest tak zdefiniowana od wielu wieków i tak dobrze określona, nasza tożsamość kulturowa nie może przyjąć fali imigrantów złożonej z osób, które w ten albo inny sposób chcą zmienić nasz system życiowy. Nasze wartości. Twierdzę, że nie ma u nas miejsca dla muezinów, minaretów, fałszywych abstynentów, dla ich pieprzonego średniowiecza, dla ich pieprzonego czarczafu.
___
Oriana Falacci, Wściekłość i duma, Gazeta Wyborcza 06-07.10.2001 (oryg. Corriere della Sera 29.09.2001)
Ja nie stawiam namiotów przed Mekką. Nie śpiewam "Ojcze nasz" ani "Zdrowaś Mario" nad grobem Mahometa. Nie siusiam na marmury ich meczetów, nie robię kupy u stóp ich minaretów. Kiedy jestem w ich krajach (co nigdy mnie nie napawa rozkoszą), nie zapominam, że jestem gościem i cudzoziemką. Uważam, żeby ich nie obrazić strojem, gestami lub zachowaniem, które dla nas są normalne, a dla nich nie do przyjęcia. Odnoszę się do nich z należnym szacunkiem, z należną uprzejmością, przepraszam, kiedy przez nieuwagę lub niewiedzę złamię jakąś ich regułę albo wierzenie. I ten wrzask bólu i oburzenia wypisałam ci, mając przed oczami obrazki, które nie zawsze pokazywały aż tak apokaliptyczne sceny jak te, od których zaczęłam. Czasami zamiast nich widziałam obrazek dla mnie symboliczny (a więc doprowadzający do wściekłości) jak ten wielki namiot, którym latem zeszłego roku somalijscy muzułmanie znieważyli i obsrali, i spotwarzyli na trzy miesiące plac przed katedrą we Florencji. W moim mieście.

Namiot wzniesiony po to, żeby potępić, oskarżyć, obrazić rząd włoski, który udzielił im gościny, lecz nie wystawił im dokumentów niezbędnych, żeby się rozbiec po całej Europie, i nie pozwolił im przywieźć do Włoch hord krewnych. Mamuś, tatusiów, braci, sióstr, wujków, cioć, kuzynów, szwagierek w ciąży, a nawet dalszych krewnych. Namiot postawiony obok pięknego pałacu arcybiskupów - na jego podeście stawiali buty i kapcie, które we własnych krajach pozostawiali poza meczetami. A razem z butami i kapciami puste butelki po wodzie, którą myli sobie nogi przed modlitwą. Namiot postawiony przed katedrą z kopułą Brunelleschiego, obok baptysterium ze złotymi drzwiami Ghibertiego. Wreszcie namiot urządzony jak kiczowaty apartamencik: krzesła, stoliki, szezlongi, materace do spania i do pieprzenia się, kuchenki do gotowania jedzenia i zatruwania placu dymem i smrodem. I - dzięki tradycyjnej nieświadomości Enelu [instytucji odpowiedzialnej za dostawy prądu - red.], który o nasze dzieła sztuki dba tak samo jak o krajobraz - podłączony do elektryczności. Dzięki radiomagnetofonowi ozdobiony wyciem muezina, który punktualnie napominał wiernych, zagłuszał niewiernych i tłumił bicie dzwonów. A do tego żółte strugi moczu, które bezcześciły marmury baptysterium. (Cholera! Ale mają zasięg ci synowie Allaha! Jak to możliwe, żeby trafić w obiekt oddzielony ogrodzeniem, oddalony o prawie dwa metry od ich narządów moczowych?). Żółte strugi uryny, smród gówna, które zagradzało wejście do kościoła San Salvatore al Vescovo - wspaniałego kościoła romańskiego (z 1000 roku), który stoi na zapleczu placu katedralnego, a który synowie Allaha zamienili w sracz.
___
Oriana Falacci, Wściekłość i duma, Gazeta Wyborcza 06-07.10.2001 (oryg. Corriere della Sera 29.09.2001)
Dlaczego mówimy o tym, co ty nazywasz "Różnicami-pomiędzy-dwiema-Kulturami"? Cóż, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, irytuje mnie nawet mówienie o dwóch kulturach, to, że stawia się je na jednym poziomie, jak gdyby to były dwie równoległe rzeczywistości, podobnej wagi i miary. Ponieważ za naszą cywilizacją stoi Homer, Sokrates, Platon, Arystoteles, Fidiasz, na Boga. Jest starożytna Grecja ze swoim Partenonem i ze swoim odkryciem Demokracji. Jest starożytny Rzym ze swoją potęgą, ze swoimi prawami, ze swoim pojęciem Prawa. Jego rzeźby, jego literatura, architektura. Jego pałace i jego amfiteatry, jego akwedukty i mosty, jego drogi. Jest rewolucjonista, ten Chrystus, który umarł na krzyżu, który nas uczył (a jeśli się nie nauczyliśmy, to trudno!) takich pojęć jak miłość i sprawiedliwość. Jest Kościół, który, zgoda, sprezentował mi inkwizycję. Który mnie torturował i spalił tysiąc razy na stosie, zgoda. Który przez wieki mnie prześladował, przez wieki zmuszał mnie, by rzeźbić i malować jedynie Chrystusy i Madonny, który prawie zamordował mi Galileusza. Upokorzył mi go, zagłuszył. Ale miał również swój wielki wkład w Historię Myśli: tak czy nie? Za naszą cywilizacją jest jeszcze renesans. Jest Leonardo da Vinci, Michał Anioł, Rafael, jest muzyka Bacha, Mozarta, Beethovena. I tak dalej, aż po Rossiniego, Donizettiego, Verdiego and Company. Ta muzyka, bez której nie potrafimy żyć, a która w ich kulturze albo w ich ambicji posiadania kultury jest zakazana. Biada, jeśli zanucisz piosenkę albo zaintonujesz chór z Nabuchodonozora [Verdiego]. I wreszcie, na Boga, jest nauka. Nauka, która zrozumiała wiele chorób i terapii. Ja jeszcze żyję, na razie, dzięki naszej nauce - nie dzięki nauce Mahometa. Nauka, która wymyśliła cudowne maszyny. Pociąg, samochód, samolot, statki kosmiczne, którymi polecieliśmy na Księżyc i na Marsa, i niebawem polecimy Bóg jeszcze wie dokąd. Nauka, która zmieniła oblicze tej planety dzięki wynalezieniu elektryczności, radia, telefonu, telewizji. Prawda, że kapłani lewicy nie chcą przyznać tego, co przed chwilą powiedziałam? Boże, co za kutasy! Nigdy się nie zmienią. I oto nieuchronne pytanie: a co jest za tą drugą kulturą?

Ba! Szukaj sobie, jak chcesz, ale ja znajduję tylko Mahometa z jego Koranem i Awerroesa z jego zasługami uczonego (komentarze do Arystotelesa i tak dalej). Arafat znajduje również cyfry i matematykę. Znów wrzeszcząc na mnie i zalewając mnie śliną, powiedział mi w 1972 roku, że jego kultura jest wyższa od mojej, o wiele wyższa od mojej, ponieważ jego przodkowie wymyślili cyfry i matematykę. Ale Arafat ma krótką pamięć. Dlatego zmienia zdanie i przeczy sobie co pięć minut. Jego przodkowie nie wymyślili cyfr ani matematyki. Wymyślili zapis cyfr, który również my, niewierni, stosujemy, a matematyka została wymyślona prawie równocześnie przez wszystkie starożytne cywilizacje. W Mezopotamii, Grecji, Indiach, Chinach, Egipcie, wśród Majów... Pańscy przodkowie, Wielmożny Panie Arafat, pozostawili nam tylko nieco pięknych meczetów i jedną książkę, którą od tysiąca czterystu lat jej wyznawcy zawracają mi dupę bardziej niż chrześcijanie swoją Biblią, a Żydzi swoją Torą. Zobaczmy więc, jakie zalety wyróżniają ten Koran. Czy są to naprawdę zalety? Od kiedy synowie Allaha prawie zniszczyli Nowy Jork, znawcy islamu nie robią nic innego, tylko wychwalają mi Mahometa: tłumaczą, że Koran naucza pokoju, braterstwa i sprawiedliwości. (...). Lecz wówczas co zrobimy z zasadą oko-za-oko-ząb-za-ząb? Co zrobimy ze sprawą czarczafów, a raczej woalu, który zakrywa twarz muzułmanek? By spojrzeć na bliźniego, muszą, nieszczęsne, patrzeć przez gęstą siatkę umieszczoną na wysokości oczu. Co zrobimy z poligamią i zasadą, wedle której kobiety mają być warte mniej od wielbłądów, nie powinny chodzić do szkoły, nie powinny chodzić do lekarza, nie powinny robić sobie zdjęć i tak dalej? Co zrobimy z zakazem picia alkoholu i karą śmierci dla tych, którzy zakaz ten łamią? To również jest w Koranie.
___
Oriana Falacci, Wściekłość i duma, Gazeta Wyborcza 06-07.10.2001 (oryg. Corriere della Sera 29.09.2001)

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Andrzej Chłopecki: Czego my od takiego mistrza oczekujemy? Są tu dwa dopełniające się aspekty: estetyka i etyka. Wydaje mi się, że to jest dość ważne, bo pewne przesłanie etyczne w muzyce na przykład przecież istnieje. Z tym że na przykład u Pendereckiego kiedyś było inne i teraz jest inne. I teraz pytanie o jego przesłanie etyczne w ostatnich jego utworach sprawia, że jest mistrzem przeszłym, że był nim kiedyś, a teraz już nim nie jest. To, co się ostatnio z twórczością Pendereckiego dzieje, ma dla mnie, ale chyba nie tylko dla mnie, znamię czegoś złego, deprawującego, nieetycznego. Penderecki ruszył w stronę monumentalnych form religijnych, tu znacząca pozostaje dla mnie opinia wielkiego mistrza Pera Norgarda, wielkiego kompozytora duńskiego, rówieśnika Pendereckiego. Norgard powiada, że z Pendereckim stało się coś bardzo złego od czasu, kiedy Penderecki postanowił z katolicyzmu robić siłę swego rażenia estetycznego. Ale można akceptować Pasję jeszcze, Pasja go stworzyła, można akceptować także i Raj Utracony i Polskie Requiem. To niosło przesłanie, z którym albo się człowiek zgadzał, albo nie zgadzał. Już wówczas wokół Pendereckiego był bardziej dwór niż uczniowie, ale po tym, co się stało później, możemy zapytać: czy mistrz może sam spisać się na straty jako mistrz i przestać być autorytetem? Wydaje się, że może. Może napisać tak zabawną operę, jak Król Ubu, i powiedzieć, że od tej chwili nie wspinamy się na piedestały, by kazać do ludzkości, ale bawimy się! W Koncercie fortepianowym ta zabawa staje się zgrozą, bo ja traktuję ten utwór jak policzek, niemal socrealistyczny gest, brudny gest, jak zdzielenie mnie w twarz brudną ścierą estetyczną z przekonaniem, przed wszystkim, co z charyzmatycznej dłoni mistrza zostanie wydobyte, ma mnie skłonić w pokłonie, czynionym na ugiętych kolanach. Tam, w tym Koncercie, nagle rozlega się dźwięk dzwonów z głośników. Ktoś, dla mnie autorytet bardzo wybitny, powiedział (i mam od niego pozwolenie, abym to powtórzył), że ten zabieg to po prostu jest profanacja symbolu. Komuś może się wydawać, że inaczej niż w sztukach pięknych, gdzie widzimy krzyż i genitalia, i to nas rewoltuje, muzyka jest asemantyczna, w związku z tym łatwiej przechodzimy nad rozmaitymi rzeczami do porządku dziennego? Cóż, Penderecki bawi się muzyką. Ma prawo nie pisać arcydzieła. Smutno mi, bo z Pendereckim czułem się związany. On dojrzał do tego, żeby napisać hymn nieistniejącego już przecież Związku Sowieckiego. Przecież to jest hańba, to jest nowa żdanowszczyzna, którą właśnie strzaskiwał swoimi pierwszymi partyturami. Mistrz wstępuje w jeszcze gorący popiół i w tym gorącym popiele tańczy sobie walczyka. Patrzę na nie tylko artystyczną, ale i etyczną klęskę człowieka, który w polskiej muzyce wspiął się na cokół mistrza, następnie zrobił wszystko, by z cokołu spaść.

(...)

Adam Wiedemann: (...) Chcę jeszcze cos dorzucić a propos zamówień. Myślę, że Penderecki został zapędzony w kozi róg. Jako ktoś, kto się czuje kontynuatorem linii Szostakowicza, nagle znalazł się w sytuacji podobnej do tej, w jakiej był Szostakowicz zaraz po II wojnie światowej piszący swoją IX Symfonię. Wtedy też istniało zamówienie społeczne i polityczne na utwór wielki, podniosły i wspaniały, dorównujący IX Symfonii Beethovena, a on napisał coś wesołego, lekkiego, chcąc, jak gdyby odetchnąć po swojej słynnej Leningradzkiej, no i spotkał się z oficjalnym potępieniem czynników partyjnych. Penderecki znalazł się w podobnej sytuacji.

Zaczął pisać wesoły utwór, bo ten Koncert fortepianowy w jego zamierzeniu miał być takim bardzo repertuarowym, efektownym utworem, może by przypominał na przykład Koncert na flet, który spośród dzieł pisanych ostatnio wyjątkowo się Pendereckiemu udał, ale jest właśnie utrzymany w tym nurcie capriccioso, bezproblemowy, figlarny. A potem sytuacja po 11 września spowodowała, że nie wiedział, co z tym począć. I w końcu przekomponował ten Koncert, przerobił go na tę nieistniejącą IX symfonię Szostakowicza, bo uznał, że w przeciwnym razie zostałby odrzucony, pisał to przecież na zamówienie amerykańskie, więc prawdopodobnie się wystraszył. Tam były ślady czegoś, czym to mogłoby być, ale niestety zostało zagłuszone przez te nieszczęsne dzwony na trwogę.

ACh: Jeśli to pan, a nie ja, przywołuję w sprawie Pendereckiego partytury Szostakowicza, bardzo mnie to cieszy. Penderecki ostatnio nie komponuje, on przelepia całe strony swych poprzednich partytur do następnych, sprzedawanych naiwnym kupcom po cenie objawień i nowości. Jest przecież jeszcze gorzej. Czyni tak ze stronami partytur między innymi Szostakowicza, wiedząc, że kupiec na nutach się nie zna i kradzieży praw autorskich (wciąż chronionych prawem autorskim) nie stwierdzi. Jeśli w katolickim Credo Pendereckiego zauważam kartę partytury Pieśni o lasach, sztandarowego utworu sowieckiego socrealizmu, pytam się Pendereckiego, czy w tego samego Boga wierzymy.
___
Mistrz superstar? (rozmowa redakcyjna), Res Publica, styczeń 2003

niedziela, 1 czerwca 2008

Otóż konfederacja w Wielkopolsce grzeszyła wręcz nadorganizacją. Zresztą myślenie "prawnicze" to było wówczas zjawisko ogólnopolskie. W relacjach Francuza Dumourieza, który w ramach francuskiej pomocy uczestniczył w obradach Generalności, czyli utworzonego na terenie Austrii rządu konfederackiego, przebija przerażenie, że ci ludzie cały czas coś piszą, tworzą jakieś ramy prawne, bo wszystko ma być jak najbardziej legalne, i myślą, że coś wskórają samymi papierami. A ja myślę, że to jest po prostu prawne dziedzictwo Rzeczypospolitej. Sama konfederacja nie była zapisana w żadnych ustawach, ale precyzyjnie określały ją zwyczaje, których starano się bardzo ściśle przestrzegać.

Walkę partyzancką w Poznańskiem zaczął niejaki Jakub Ulejski, zwany Hektorem Wielkopolskim. To był bardzo biedny szlachcic, który widząc, co się wokół dzieje, postanowił wystąpić przeciwko Rosjanom, dochowując jednak wierności królowi. Zebrał więc kilkunastu kolegów ziemian, pojechali do miasta i spisali dokument, bardzo kwiecisty, że oni protestują przeciwko temu, co się dzieje, że będą walczyć i tak dalej, po czym oblatowali go, czyli zarejestrowali w urzędzie. Na drugi dzień Moskale zrobili oczywiście zajazd na dom Ulejskiego, szlachcic zdołał uciec - nie miał praktycznie żadnych sił. Zabili mu córkę, żonę skatowali, spalili budynki. A on dopiero wtedy poszedł do lasu i zorganizował własny oddział. Zwracam uwagę na kolejność działań. To wynikało z przekonania konfederatów, że są wolnymi obywatelami, działają w wolnym kraju, w ramach od dawna istniejących struktur.
___
Jacek Kowalski, Sarmaci to my (wywiad), Życie 24.02.2001
Świetnym przykładem tego stanu rzeczy może być przypadek księcia Jerzego Marcina Lubomirskiego. Zanim jeszcze zaczęła się konfederacja, jego tatuś - Jerzy Marcin miał wówczas lat osiemnaście - kupił mu rangę generała w wojsku koronnym. Młody, zamiast spokojnie siedzieć na swoim stanowisku, porwał dwórkę z dworu swojej mamusi, zabrał iluś tam ludzi z garnizonu swojego ojca - po prostu ukradł ich - i pojechał na Śląsk, żeby udzielać się w walce między Niemcami a Rosjanami - toczyła się wtedy wojna prusko-rosyjska. Niestety, Prusacy nie traktowali go jako prawdziwego generała, więc obraził się, zrezygnował ze współpracy z nimi i umówił się z Rosjanami, że będzie napadać na pruskie transporty i odsyłać je Rosjanom. To się jednak szybko skończyło, bo tatuś się zdenerwował - jego syn kompromitował jeden z najważniejszych rodów w Rzeczypospolitej - i wysłał wojsko polskie, które nakryło go, kochankę odstawiło do klasztoru, Jerzego Marcina Lubomirskiego zaś do Kamieńca Podolskiego. Kuzyna, również Lubomirskiego, powołano na sędziego, a ten skazał Jerzego Marcina na dożywocie w twierdzy. Na prośbę taty skrócono karę do piętnastu lat, a syna na wszelki wypadek wysłano na Węgry, do twierdzy Munkacz, żeby rodowa kompromitacja odbywała się odtąd już poza granicami Rzeczypospolitej. Ale Lubomirski rozkochał w sobie córkę komendanta twierdzy, a ponieważ był dziedzicem wielkiej fortuny, więc komendant w zamian za obietnicę małżeństwa wyjednał mu u cesarza przedterminowe zwolnienie. Jerzy Marcin wrócił do kraju w chwili, gdy zaczynała się konfederacja barska. Znów zorganizował sobie oddział i samorzutnie ogłosił się "feldmarszałkiem" i regimentarzem województw małopolskich.

W Krakowie sprawy wyglądały kiepsko, wielcy panowie intrygowali, ale oficjalnie nikt z nich nie chciał w konfederacji brać udziału. Szlachta, która potrzebowała przywódcy, namówiła wreszcie niejakiego Dembińskiego. Ale gdy ten się zorientował, że to oznacza bunt przeciwko królowi oraz zagarnięcie kasy i władzy na tym terenie, to zwiał spod kościoła, gdzie mieli go ogłosić przywódcą. Potrzebny był ktokolwiek, więc szlachta upiła ponoć niejakiego Silnickiego i obrała go marszałkiem. Wkrótce rozpoczęła się obrona Krakowa przed Moskalami.

Ale wcześniej wkroczył do miasta właśnie Jerzy Marcin Lubomirski, który pił regularnie ze szlachetkami, czym wzbudzał wielką euforię. Po czym wyjechał poza Kraków tuż przed oblężeniem, więc natychmiast oskarżono go o zdradę. W pierwszej potyczce dał się całkowicie rozbić, uratował tylko kasę, zatem doszło oskarżenie o zagarnięcie funduszy. Ukrył się w górach i ponoć przez kilka miesięcy trudnił się drobnym łupiestwem. Na wiosnę następnego roku znów ogłosił się marszałkiem konfederacji krakowskiej i oświęcimskiej. Wkrótce konkurencyjny zjazd konfederatów złożył go z funkcji szefa, powołując na jego miejsce Joachima Potockiego. Ponieważ Lubomirski nie zrezygnował ani z tytułu, ani z prowadzenia walk z Rosjanami, stał się podwójnie "nielegalny" - bo i dla konfederatów, i dla Rosjan. Więc władze konfederackie wydały na niego wyrok śmierci, a on przez jakiś czas równo bił i Rosjan, i konfederatów. Po dwóch latach wyrok śmierci anulowano, a zamiast tego wydano mu dyplom zasług dla konfederacji i przyjęto go do jej kierownictwa. A to nie koniec, bo ten sam Jerzy Marcin Lubomirski brał niedługo potem udział w sejmie rozbiorowym i ponoć własnoręcznie usuwał Rejtana z progu. Później wsławił się mecenatem polskiego teatru narodowego, aż wreszcie z hukiem zbankrutował i skończył jako dzierżawca jednego małego domku, pisząc poemat "Mitra goła chleba woła".
___
Jacek Kowalski, Sarmaci to my (wywiad), Życie 24.02.2001