wtorek, 10 czerwca 2008

Australia przedstawiała się atrakcyjnie, ponieważ na pierwsze dwa lata po przyjeździe oferowała sponsorowane przez rząd stanowiska pracy. Pokazywano filmy. Na jednym widać było stado bydła, pędzone z jednego pastwiska na inne. Bydło mnie nie interesowało, ale coś innego przykuło mój wzrok. W miastach leżących na trasie stały przydrożne słupy elektryczne. Wyglądały strasznie prymitywnie - po prostu na wpół zgniłe drewniane słupy elektryczne, poprzechylane w tę lub tamtą stronę. W Warszawie czy w miastach niemieckich coś takiego już dawno by zwalono. Najwyraźniej w Australii będą potrzebowali inżynierów. To przesądziło sprawę. Złożyłem podanie o wyjazd do Australii. (...)

Podróż trwała trzydzieści pięć dni. Statek zawinął do Perth po zapasy, a potem wyruszył do Melbourne, aby tam wysadzić pasażerów. (...) Zszedłem na piąty kontynent dopiero 1 stycznia 1951 o 00.15! Nabrzeże było ciemne, tylko słabo oświetlone elektrycznymi żarówkami, pozawieszanymi na mnóstwie starych, pochylonych drewnianych słupów. (...)

No i wreszcie zarabialiśmy pieniądze, na początku nowego życia. Wielu się skarżyło, ale ja nigdy. Nigdy nie byłem bezrobotny. Miałem w Australii tylko trzy prace - cztery miesiące w kamieniołomie, dwadzieścia lat w fabryce urządzeń elektronicznych, a potem dwadzieścia lat w laboratorium fizycznym na uniwersytecie - i wszędzie bardzo mi się podobało! Dawno już wybaczyłem tym starym, pochyłym słupom, że mnie wprowadziły w błąd.

PS Teraz jestem już na emeryturze. Mieszkam z żoną w bardzo wygodnym dużym domu wybudowanym dziewięćdziesiąt osiem lat temu, na jednym z przedmieść Sydney. Moja ulica jest ładna - jeśli nie liczyć starych, brzydkich, pochyłych słupów elektrycznych, na których teraz jeszcze dodatkowo wiszą kable telewizyjne!
___
T. J. Torpiński, Sydney, za: Norman Davies, Powstanie 44

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz