poniedziałek, 1 grudnia 2008

Etat muzyka filharmonicznego to osiem godzin dziennie, z czego połowa przeznaczona jest na próbę, a cztery pozostałe na tzw. IPA, czyli indywidualną pracę artystyczną, co oznacza ćwiczenie w domu. W rzeczywistości po próbie muzycy często nawet się nie fatygują, żeby zabierać instrumenty z filharmonii i zostawiają je w swoich szafkach, idąc do innej pracy; potem, gdy nieprzygotowani mylą się na kolejnych próbach, na uwagę odpowiadają, że każdy ma prawo do pomyłki. Za to pilnują skwapliwie, by próby kończyły się w terminie. W wielu zespołach przyzwyczajono się wręcz do praktyki, by równo z fajrantem przerywać grę nawet w środku frazy.

Warunki zatrudnienia reguluje kodeks pracy. Wynikają z tego liczne absurdy, np. możliwość wzięcia czterech dni bezpłatnego urlopu na żądanie – a jeśli bierze go koncertmistrz na czas próby generalnej? Czy może wówczas zostać dopuszczony do koncertu?

W filharmoniach, tak jak w operach, obowiązuje system tzw. norm – ich wysokość uzależniona jest od stażu pracy. Im więcej koncertów, tym więcej liczy się godzin ponadnormowych. Trudno w ogóle określić, ile zarabia muzyk – są różne kategorie, przyznawane są premie stałe bądź uznaniowe, dodatek za drugi instrument (kiedy np. flecista gra na koncercie partię fletu piccolo). Jak bardzo ten system zatrudniania jest niezdrowy, widać, kiedy go porównać z funkcjonowaniem pierwszej polskiej orkiestry działającej od początku na kapitalistycznych zasadach – Sinfonii Varsovii. Nie ma tam norm, tylko niewielka pensja podstawowa i honoraria za koncerty. Każdy ma obowiązek znać perfekcyjnie swoją partię już na pierwszej próbie i jest świadom, że pracuje na całość zespołu – jeśli orkiestra nie będzie dobrze przygotowana, nie utrzyma się na rynku. I że o sprawach artystycznych nie dyskutuje się z dyrygentem.

Tymczasem kiedy szefowie orkiestr zarządzają indywidualne przesłuchania, budzi to wśród muzyków protesty. Tak było w Operze Narodowej, kiedy instrumentalistów i śpiewaków zaczął przesłuchiwać Jacek Kaspszyk, z podobnymi reakcjami zetknął się też Łukasz Borowicz, gdy postanowił przesłuchać muzyków Polskiej Orkiestry Radiowej niedługo po jej objęciu; usłyszał o mobbingu. Orkiestry od dawna nie przeżywały takich represji (tak to odbierają muzycy). Właśnie w Łodzi dyrektor naczelny filharmonii Andrzej Sułek (wcześniej wiceszef radiowej Dwójki), który objął to stanowisko pół roku temu, ogłosił przesłuchania w końcu maja. Uzasadnił je „koniecznością osobistego poznania kwalifikacji wszystkich zatrudnionych muzyków i zdiagnozowania wewnętrznej sytuacji w zespole”. Związkowcy już oświadczyli, że to zemsta za konflikt z Wojciechowskim i próba pozbycia się niewygodnych ludzi. Założyli w Internecie forum, na którym wylewają swoje żale do dyrekcji na poziomie uczniaków. Zbierają poparcie od związkowców z innych orkiestr krajowych.

O takie poparcie nietrudno, filharmonicy boją się bowiem precedensu. Twierdzą więc, że przesłuchania są niezgodne z prawem. „Orkiestro Filharmonii Łódzkiej – nie dajcie się wpuścić w ten kanał. Cała muzyczna Polska na Was patrzy. (...) To jest państwowa orkiestra, a nie prywatny folwark! Czasy niewolnictwa się skończyły!” – pisze na forum jeden z internautów.
___
Dorota Szwarcman, Bunt pulpitów, Polityka nr 18, 3.05.2008

W dupach się poprzewracało, ot co.

Na deser polecam oczywiście lekturę forum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz